Poranki zwykle kojarzą się z jazgotem budzika przewiercającym mózg na wylot. Nie mnie. Prawie zawsze budzę się w ciszy. Godzinę, pół godziny wcześniej niż zaplanowałam. Powinno mi to dawać sporo czasu, by spokojnie rozpocząć dzień, przygotować sobie królewskie śniadanie. Jednak w moim przypadku bycie rannym ptaszkiem nie uwalnia od porannej bieganiny. Nabiera ona po prostu zupełnie innego znaczenia.
To jest nawyk. Choć może trafniej by było stwierdzić – uzależnienie. Już nie myślę co robię. Wstaję z ciepłego łóżka, ubieram się, biorę łyk wody i znikam. Dziś już na całą godzinę. I mi mało. A zaczynałam od dwudziestu minut.
Biegając nie odbębniam dziennej dawki aktywności fizycznej. Ta poranna bieganina to obowiązkowe wietrzenie głowy. Dlatego nigdy nie mam słuchawek w uszach. Wtedy nie słyszałabym siebie. Nie potrzebuję też partnera, który mobilizowałby mnie do wysiłku. Lubię biegać sama. Swoim tempem. Wydeptanymi przez siebie ścieżkami.
Bieg pozwala mi zająć czymś ciało i pozostać sam na sam ze swoim myślami. Staję z nimi twarzą w twarz. Jedne mnie nachodzą, inne chowają się w swoich kryjówkach. Wszystkie podskakują wraz z każdym moim krokiem, szukając w głowie odpowiedniego miejsca dla siebie. Gdy wracam do domu, stoją już w równym rzędzie.
Bywało, że biegnąc płakałam. Innym razem nie potrafiłam powstrzymać uśmiechu. Kiedyś chciało mi się krzyczeć i kopać każdy mijany obiekt. Zdarzało się też i tak, że trasa dłużyła się niemiłosiernie, nogi wyły z bólu, a jakaś dziwna siła odbierała płucom powietrze. Obecnie najczęściej odpływam myślami tak daleko, że dobiegając do celu nie pamiętam połowy przebytej trasy i nie dowierzam, że to już koniec.
Nie biegam dla maratonów. Z nikim się nie ścigam. Nie ma w tym żadnego celu. Po prostu lubię czuć przeciąg w głowie. Najbardziej w mglisty, jesienny poranek.