W końcu tu jesteśmy. W ostatnich dniach spełniliśmy nasze małe marzenie o pomieszkaniu na jednej z Wysp Kanaryjskich. Pierwszy plan na ten pobyt to było “przezimowanie”. Z różnych względów jednak wyjazd w listopadzie okazał się niemożliwy. Rozpoczęliśmy więc projekt “dowiosnowanie”, planując wyjazd na początek lutego. Wszystko pokrzyżowała nam jednak choroba na sami wiecie co, dzień przed wylotem. Feler, prawda? Też tak pomyślałam. Było mi jednak przykro całe dwa dni. Później powiedziałam sobie w duszy “hola, hola dziewczyno, przekuj to w coś dobrego”. Postanowione, zrobione, wyniosłam z tego cenną naukę. 

Marzyłam o tym wyjeździe od bardzo dawna. Jeszcze zanimi Lili pojawiła się na świecie, wyobrażałam sobie jak będziemy się tulić i razem podziwiać bezkres oceanu, który jest moim najulubieńszym widokiem na świecie. Możesz sobie więc wyobrazić, że stawka była wysoka. Przebierałam nóżkami, jak Lili czekająca, aż opłuczę jej ulubione borówki. Przeżywałam więc bardzo to, że wyjazd się opóźniał. Gdy musieliśmy odwołać go po raz drugi, złapałam się na tym, że robię sobie coś niedobrego. 

Od ponad roku pracuję nad pewnym projektem. Z ziarenka pomysłu w mojej głowie, rozkwitł on w dość duże przedsięwzięcie, czego na samym początku nie przewidziałam. Pracuję jak mróweczka z maluchem pod pachą, a ściślej mówiąc – gdy mój szkrab od czasu do czasu ucieka i zajmuje się swoimi sprawami, czyli każda mama wie, że dość rzadko. 🙂 Gdy nadszedł u nas zimowy, ponury czas, odpuściłam wyciskanie cytrynki wolnego czasu do ostatniej kropli. Z wizją rychłego wyjazdu i zimowania w otoczeniu ukochanego oceanu, odłożyłam w mojej głowie pracę na półeczkę “do zrobienia pod palmami”. Przecież tam będzie cieplej, jaśniej, przyjemniej, swobodniej… Byłam przekonana, że w takich warunkach moja głowa będzie kwitnąć od kreatywnych pomysłów. Po co się więc wysilać w długie, zimowe, ponure wieczory, zarywać nocki na pracę, lepiej iść spać! Brzmi logicznie, ale sama siebie przestrzegam “Więcej tak nie rób!”. 

Nie można odkładać życia na lepszy czas. Jeśli postanowisz, że teraz nie ma odpowiednich warunków na coś, to z pewnością tak będzie. Wszystkie “za wcześnie”, “za późno”, “za ciemno”, “za głośno” kreujemy sami. Gdy musieliśmy przełożyć nasz wyjazd po raz kolejny, poczułam złość. Złość na siebie, że odwiesiłam swoje plany na haczyk z napisem “na wyjeździe”. Na motorze tej złości zorganizowałam życie tak, że w cztery tygodnie zrobiłam pracę, którą chciałam rozplanować na 3 miesiące. Bez zarywania nocy i wciąż cały czas opiekując się Lilką, dając jej tyle samo uwagi. Jak to się stało? Tak naprawdę nic się nie zmieniło w moim otoczeniu – ani dzień wcale nie stał się znacząco dłuższy ani nie przyjechały do nas babcie na sygnale. Ja tylko i wyłącznie postanowiłam, że nie “na wyjeździe”, ale “do wyjazdu” uda mi się skończyć pracę. Gdy to postanowiłam, znalazłam sposoby, żeby mi wyszło. 

Jak to zrobić, żeby już więcej nie zbaczać ponownie z drogi? Nie odkładać, nie czekać, nie szukać lepszych dni? Przecież nie zdarzyło mi się to pierwszy raz. Tego typu lekcje dostawałam już od życia, a tu ciach, ponownie dałam się zwieść na manowce. Wiele rad chciałabym sobie dać na przyszłość, ale jedną szczególnie zapamiętać.

Jeśli czegoś bardzo pragniesz, najlepszym momentem, by po to sięgnąć, jest chwila, która właśnie trwa.